PKB dla humanistów: kwartał drugi

PKB Polski w drugim kwartale wzrósł o 0,8% rok do roku. Ale to niewyrównany sezonowo, bo w ujęciu wyrównanym sezonowo wzrósł o 1,1%. A kwartał do kwartału wzrósł o 0,4%. W ujęciu sezonowym. A w niewyrównanym sezonowo nie wiadomo o ile wzrósł kwartał do kwartału, bo GUS tego nie podaje. Jak widać, PKB jest mocno pokręconą dziedziną sztuki.

W maju wymyśliłem PKB dla humanistów, czyli ujęcie uproszczone (przez co oczywiście zafałszowane). Ujęcie uproszczone polega na tym, że pomija się w liczeniu zmiany PKB najtrudniejsze do ogarnięcia elementy, czyli eksport netto i zmianę zapasów. Zostają elementy łatwiejsze do opanowania na tzw chłopski rozum, czyli konsumpcja, inwestycje i wydatki rządowe.

Miło mi ogłosić, że PKB dla humanistów po dwóch kwartałach recesji, w kwartale drugim 2013 wyszedł na lekki plus. Wzrósł o 0,2% (w Q1 był spadek o 0,4%)  :)


W drugim kwartale kompozycja PKB nie zmieniła się znacząco w porównaniu do kwartału pierwszego Nadal ciągnie nas przede wszystkim eksport netto, a hamują spadki w inwestycjach i zmniejszanie zapasów w firmach. Konsumpcja już od roku praktycznie stoi w miejscu, natomiast rząd przestał zaciskać pasa i dzięki temu pojawił się jego dodatni wpływ na PKB (ale za to w związku z tym za chwilę zapewne dług publiczny przekroczy 55% PKB - coś za coś)


Ameryka rośnie dwa razy szybciej niż Polska

Już pięć kwartałów z rzędu tracimy dystans do Ameryki, która rozwija się szybciej niż Polska i cała Europa. Wg opublikowanych dziś danych PKB USA w drugim kwartale urosło o 2,5%. Chodzi o wzrost kwartał do kwartału, w ujęciu zannualizowanym, czyli mówiąc w inny sposób Amerykanie liczą to zupełnie inaczej niż my. Natomiast jeśli przeliczyć te ich dane tak jak robi to GUS, to wychodzi im wzrost gospodarczy na poziomie 1,6% rok do roku. My, wg wstępych wyliczeń w drugim kwartale mieliśmy tylko 0,8%, czyli u nich dynamika jest dwa razy lepsza. A jeszcze na początku 2012 ich goniliśmy








Co ciekawe, my mamy swoje 0,8% i uciekamy recesji częściowo dzięki temu, że rząd znów postanowił nieco powiększyć deficyt sektora finansów publicznych. Tymczasem Amerykanie w tym roku solidnie ograniczyli swój deficyt w budżecie do 4,2% PKB z 7,7% PKB rok temu, a mimo to mają 1,6% wzrostu. Może to dlatego, że oni mają FED, superniskie stopy procentowe i zapewnienia, że tak pozostanie jeszcze przez długi czas, a u nas RPP zatrzymała się ze stopami na 2,5% i nie chce zrobić ani kroku dalej, a rynek węszy podwyżkę już w połowie 2014.

Rynek obstawia podwyżkę stóp na wiosnę 2014.

W sytuacji oczywistego już ożywienia gospodarczego warto spojrzeć w przyszłość i sprawdzić czy widać już gdzieś tam jakieś podwyżki stóp procentowych. Stopy mamy na razie na poziomie najniższym w historii, a w Radzie Polityki Pieniężnej jest widoczne porozumienie (niesamowita sprawa swoją drogą) o tym, że do końca roku tych stóp nie ruszamy. A niektórzy członkowie RPP chcieliby nawet, żeby nie ruszać ich dłużej. Ale to już życzenie tylko niektórych, nie wszystkich. A tymczasem rynek obstawia, że do pierwszej podwyżki dojdzie już za jakieś 9 miesięcy, czyli na wiosnę 2014


To plansza z dziennego biuletynu BRE. Dla niewtajemniczonych: stawki FRA to forward rate agreements, czyli skracając i upraszczając instrumenty finansowe polegające na zakładzie o to, jaki będzie WIBOR za jakiś czas: 1X4 - za miesiąc, 3X6 - za 3 miesiące, 6X9 za 6 miesięcy, 9X12 za 9 miesięcy. Chodzi o WIBOR trzymiesięczny, ten najpopularniejszy w umowach kredytowych. Dziś wynosi on 2,71%. Jak widać, z transakcji zawieranych pomiędzy bankami wynika, że obecnie obstawiają oni WIBOR3M za 9 miesięcy na poziomie 2,96%. Czyli o 25 punktów bazowych wyżej. Za 9 miesięcy będzie koniec maja 2014. WIBOR zwykle nieco wyprzedza ruchy Rady Polityki Pieniężnej. Czyżby więc pierwsza podwyżka czekała nas na początku czerwca 2014 ?

I co ważniejsze, co tę podwyżkę wywoła ? Nasze krajowe ożywienie gospodarcze, które pociągnie za sobą wzrost inflacji i tym nieco Radę wystraszy ? A może raczej ograniczanie skupu obligacji przez FED, które przełoży się na generalny wzrost stóp procentowych na świecie, co już solidnie dotyka  emerging markets w Azji ? Polska na razie jest oazą spokoju, bo dzięki nadwyżce w wymianie zagranicznej na razie kapitał od nas się nie wycofuje tak jak np. z Indii, czy Indonezji. Ale może za kilka miesięcy, przy większym ożywieniu, znów pojawi nam się deficyt na rachunku obrotów bieżących, a to z kolei doprowadzi nas do sytuacji w której obecnie jest Azja Południowo Wschodnia ? I stopy trzeba będzie podnosić, aby powstrzymać odpływ kapitału ? Ciekawe, który scenariusz wycenia rynek FRA.

Ożywienie gospodarcze w czterech odsłonach

Po pierwsze: nastroje w gospodarce są coraz lepsze. Wskaźniki liczone przez GUS, a oparte na prognozach dotyczących sytuacji gospodarczej w poszczególnych branżach wyglądają dość jednoznacznie



Nastroje w przemyśle (dane wyrównane sezonowo) są najlepsze od października 2011, w transporcie najlepsze od lipca 2011, w handlu od lipca 2012, a w budownictwie od marca 2012 (choć akurat w tej ostatniej branży nadal są to nastroje wyraźnie złe, ale tempo w jakim się poprawiają jest wysokie)

Po drugie: produkcja stali. Możliwe, że to jakieś wydarzenie jednorazowe, jakiś przypadek, ale w danych statystycznych za lipiec produkcja stali surowej wygląda najładniej



Gdyby w kolejnych miesiącach potwierdził się wzrost produkcji stali, to można by oczekiwać większego ożywienia w przemyśle motoryzacyjnym i w budownictwie (odbiorcy), a z drugiej strony w górnictwie (dostawcy)

Po trzecie: energia elektryczna. Zmiana łącznego zużycia za ostatnie 12 miesięcy za chwilę zapewne wróci nad kreskę. Tu też widać wyraźne odbicie od dołka, który wypadł kilka miesięcy temu



Swoją drogą sumując dane o energii kwartałami widać dość dużą korelację ze zmianami PKB. W trzecim kwartale znamy na razie dane tylko z lipca, ale gdyby sierpień i wrzesień były podobne, to zmiana w zużyciu energii byłaby mniej więcej taka sama jak w trzecim kwartale 2012, a wtedy PKB rósł o 1,3%.



Nie zdziwię się, jeśli w tym roku trzeci kwartał też zakończymy ze wzrostem PKB o 1,3%-1,5%.

Po czwarte: sprzedaż detaliczna. Urosła w lipcu o 4,3%, czyli najbardziej od sierpnia 2012, ale warto zwrócić uwagę też na to, że w tym roku lipcowa sprzedaż detaliczna wygląda zdecydowanie lepiej niż w poprzednich latach jeśli ją porównamy do sprzedaży z dwóch tradycyjnych sprzedażowych szczytów: z grudnia poprzedniego roku (Boże Narodzenie) i z marca, ewentualnie kwietnia (Wielkanoc)



Sprzedaż lipcowa była w tym roku o 4,15% lepsza od sprzedaży w miesiącu wielkanocnym, a to osiągnięcie najlepsze od 2010. Z kolei w porównaniu do grudnia mamy sprzedaż gorszą o 5,9%, co jest wynikiem najlepszym od 2009.

Ładne te ożywienie. Wszystkie dane pochodzą z opublikowanego dziś sierpniowego Biuletynu Statystycznego

OFE już nie chcą obligacji rządowych

Czekając na metodę za pomocą której rząd postanowi rozwalić system emerytur kapitałowych opartych na OFE warto zwrócić uwagę co się dzieje z obligacjami, które znajdują się w portfelach OFE. Otóż wg danych opublikowanych niedawno przez KNF udział obligacji Skarbu Państwa w aktywach OFE spadł właśnie do nienotowanego nigdy wcześniej poziomu 42,7%. A jeszcze na początku roku 2009 było to ponad 70%. Oto, jak zmieniał się udział poszczególnych klas aktywów w portfelach OFE, od początku ich istnienia:



W ujęciu nominalnym, a nie procentowym widać, że OFE trzymają obecnie w obligacjach skarbowych dokładnie tyle samo pieniędzy (121 mld PLN) co w maju 2011. Czyli można powiedzieć, że OFE przez ostatnie 2 lata z okładem nie kupują nowych obligacji od ministra Rostowskiego. Na tym wykresie widać ile złotych OFE trzymają w akcjach, w obligacjach rządowych i korporacyjnych



W okresie, w którym zaangażowanie w obligacje Skarbu Państwa stoi w miejscu wartość akcji w portfelach OFE wzrosła o 22 mld PLN, obligacji korporacyjnych o 12 mld PLN, a depozytów bankowych o 10 mld PLN. Nadal większość kasy idzie więc w instrumenty "bezpieczne" (obligacje korpo i depozyty bankowe), ale pozostaje w sektorze prywatnym, nie płynie już do sektora publicznego. Od dwóch lat nie mamy więc już de facto do czynienia z mechanizmem na który skarżył się rząd - że musi się zadłużać i wypuszczać obligacje aby pokryć ubytek w ZUS związany z OFE, a potem OFE kupują te wyemitowane właśnie obligacje, co sprawia że sytuacja jest absurdalna. Jak się okazuje, od ponad dwóch lat tak już nie jest, bo OFE znalazły sobie ciekawsze cele inwestycyjne niż obligacje rządowe. 

Przy okazji, warto zauważyć, że zaangażowanie OFE w akcje jest na rekordowo wysokim poziomie. Na koniec lipca w akcjach notowanych na GPW było 37,9% portfela funduszy. W szczycie hossy 2007 to było 37,7%, w 2011 otarliśmy do 36,7%. W obydwu przypadkach zaraz potem wzrosty się kończyły i następowała bessa, albo ostra korekta. Ciekawe, czy teraz będzie podobnie, czy jednak wyjątkowość sytuacji w której rząd za chwilę ma ogłaszać sposób w jaki zlikwiduje OFE powoduje, że tym razem zmiany w portfelach funduszy mają podłoże nieco "pozarynkowe" i w związku z tym teraz nie stanowi to żadnego istotnego na rynku wskaźnika.

A jeśli w najbliższych miesiącach nie zmienią się trendy obowiązujące ostatnio to już w grudniu udział akcji w portfelach OFE powinien pierwszy raz w historii stać się większy niż udział obligacji rządowych. 





Czy prezes Belka sugeruje 15osobową RPP ?

Marek Belka dwa dni temu udział wywiadu w Obserwatorze Finansowym. Media skupiły się głównie na zupełnie niesensacyjnym moim zdaniem wątku o możliwości skupu przez NBP obligacji z rynku. Tymczasem przepadła znacznie ciekawsza część rozmowy. Właśnie ta:


Prezes Belka nie chce wchodzić w szczegóły, ale ja chętnie wejdę. Zdaniem prezesa NBP sprawy nienaruszalne to długość kadencji członka RPP i to, że za każdym razem muszą być oni powoływani jednocześnie przez trzy różne instytucje. Nienaruszalność długości kadencji oznacza, że  od stanu obecnego do stanu pożądanego (zmiana składu RPP każdorazowo dotyczy tylko jednej trzeciej składu) nie da się dojść odpowiednio skracając kadencje niektórym obecnym członkom RPP (zresztą byłby z tym kolosalny kłopot, bo ktoś musiałby zdecydować komu skracać, a komu nie). Pozostaje inna możliwość prawna. Nawet ciekawsza.

1. Jak najszybciej, najlepiej w tym roku Sejm, Senat i Prezydent powołują do RPP po jednej nowej osobie. W tym momencie RPP składa się z 12 osób + prezes. Tym nowym kadencja kończy się w 2019. (wszystkim obecnym członkom RPP kadencja kończy się w 2016)
2. W 2014, albo 2015 roku Sejm, Senat i Prezydent jeszcze raz powołują po jednej nowej osobie. W tym momencie RPP składa się już z 15 osób + prezes. Tym nowym kadencja kończy się w 2020, albo w 2021.
3. W 2016 po zakończeniu kadencji obecnych dziewięciu członków RPP Sejm, Senat i Prezydent powołują tylko po jednym nowym członku. Skład RPP powraca do 9 osób + prezes. Ale wtedy już jednym kadencja się kończy w 2019, innym w 2020, a jeszcze innym w 2022. Gotowe !

Nie jest to wprawdzie odświeżanie składu równo co 2 lata, bo aby to osiągnąć pierwsze powiększenie składu RPP powinno się odbyć już w 2012. Ale myśle, że zwolennicy tego rozwiązania przełknęliby tę niedoskonałość, że pierwsze odświeżenie jest dopiero po 3 latach, a potem dwa razy co roku. Z pewnością sytuacja w której skład RPP zmienia się częściowo, ale częściej jest lepsza niż obecna, w której skład RPP zmienia się raz na 6 lat, ale za to wymieniani są wszyscy.

A przy okazji prezes Belka ugrałby jeszcze coś. Gdyby teraz poszerzyć RPP o 3 nowe osoby, to można zakładać, że politycy byliby skłonni desygnować tam osoby sprzyjające poglądom ministra finansów, czyli takie, które są zwolennikami niskich stóp procentowych. Obecnie mamy w Radzie zgodę co do tego, że stóp dalej już nie obniżamy, ale też przez jakiś czas jeszcze nie będziemy ich podnosić. Myślę, że prezes Belka może się obawiać, że jeśli w 2014 pojawi się wyraźniejsze ożywienie gospodarcze, to dość szybko przewagę w RPP może uzyskać skrzydło domagające się podwyżek stóp. Sam prezes NBP jest temu przeciwny, a gdyby teraz dorzucić do RPP nowych członków, to automatycznie miałby on w Radzie nowych sprzymierzeńców. W takiej sytuacji zwolennicy szybszego podnoszenia stóp znaleźliby się w zdecydowanej mniejszości.

Możliwe więc, że prezesowi Belce chodzi przede wszystkim o poprawę konstrukcji prawnej RPP, ale możliwe też, że przy okazji chce on trochę okrężną drogą wpłynąć na kształt polityki monetarnej NBP w 2014 roku.

Ciekawe czy pomysł podchwycą politycy PO. Dla nich to też może być ciekawy temat, bo wg obecnego stanu prawnego całą nową RPP wybierze w 2016 nowy Sejm, nowy Senat i nowy Prezydent. Niewykluczone, że w dużej części będą to instytucje pod kontrolą obecnej opozycji. Prezes NBP podsuwa im pomysł, jak ominąć ryzyko polityczne i zapewnić obsadę RPP na kolejnych kilka lat jeszcze przed wyborami parlamentarnymi.


Polski złoty od dwóch miesięcy jest najsilniejszy na świecie

Proszę państwa, miło mi ogłosić, ze polski złoty jest w te wakacje najsilniejszą walutą na świecie. Jeśli zmierzyć zmiany kursów od początku lipca do dzisiaj, to nie ma wśród najważniejszych walut (tych notowanych  tzw tabeli A w NBP) ani jednej, za którą musielibyśmy płacić więcej niż blisko 2 miesiące temu. Czyli wszystkie te waluty w stosunku do złotego straciły. Niektóre parę procent, niektóre kilkanaście, ale na tym wykresie nie ma ani jednej linii powyżej zera:


To odkrycie dość zaskakujące, bo jak się spojrzy na najpopularniejszy miernik siły złotego, czyli kurs EUR/PLN to on nie wygląda ostatnio specjalnie imponująco. Chociaż jak się bliżej przyjrzeć, to jednak euro od początku lipca spadło z 4,32 na 4,23.


W związku z tym pojawiają się dwa pytania: co z tego ? i dlaczego ?

Co z tego ? Nie wiem, chyba nic. To taka ciekawostka tylko (musicie przyznać, że ciekawa). Na siłę można tutaj snuć hipotezę, że takie zachowanie waluty potwierdza, że przestajemy być zaliczani do emerging markets. Obecnie wszystkie najważniejsze waluty rynków rozwijających się wyraźnie tracą na wartości - najlepszym przykładem są Indie, wcześniej RPA. Polska jakoś nie traci.

Dlaczego ? Moim zdaniem teraz dopiero, z tej odległości, widać jak bardzo rynek docenia to co stało się z polskim bilansem płatniczym, czyli pierwszą w naszej historii kwartalną nadwyżkę w wymianie z zagranicą. To teoretycznie umacnia walutę. W obserwacjach z bliska, dzień po dniu to trudno zauważyć. Widać to lepiej jak się spojrzy na rynek z nieco szerszym horyzontem. 

W nowelizacji budżetu chodzi o 2014, a nie o 2013

Nie daje mi spokoju nowelizacja budżetu. Nowelizacja moim zdaniem zbędna, bo stan finansów publicznych wcale nie odbiega od założeń aż tak drastycznie, żeby trzeba było zmieniać budżet i to aż o kilkadziesiąt mld PLN. Jeszcze bardziej się zadziwiłem, kiedy w depeszy Reutersa zobaczyłem takie zestawienie:



Absolutnie nie wierzę w to, że Ministerstwo Finansów naprawdę zakłada w tym roku tylko 113 mld PLN z VAT. Nie wierzę w to, ponieważ już teraz, po danych z lipca, wpływy za ostatnie 12 miesięcy przekraczają 116 mld PLN.


Jak widać założenie z pierwotnej wersji budżetu o 126 mld PLN z VAT jest całkowicie nieosiągalne, ale 113 mld też wygląda dziwnie. Od dwóch miesięcy wpływy z VAT dośc wyraźnie rosną, a z ostatnich wypowiedzi kierownictwa MF wynika, że sierpnie też "idzie dobrze". Nic nie wskazuje na to, aby wpływy z VAT w ujęciu rocznym znów miały zacząć spadać. Myśle, że na koniec roku będzie tego między 115, a 120 mld PLN.

Jeśli MF pisze w nowelizacji, że z VAT w tym roku będzie tylko 113 mld PLN to można na to znaleźć trzy wytłumaczenia. Ale tylko jedno z nich jest moim zdaniem prawdziwe.

Po pierwsze: MF zakłada, że drugie półrocze będzie gorsze niż pierwsze i wpływy z VAT będą dalej spadać. Ale to scenariusz bardzo mało prawdopodobny, bo już teraz wszystkie schodzące na bieżąco dane pokazują, że gospodarka się podnosi i wygląda coraz lepiej (także wpływy z VAT w ostatnich miesiącach wyglądają znacznie lepiej niż na początku roku)

Po drugie: MF specjalnie robi nowelizację z kolosalną dziurą, aby uzyskać efekt medialny. MF tak naprawdę doskonale wie, że na koniec roku deficyt będzie znacznie mniejszy niż ten założony w nowelizacji, a kiedy to się okaże, będzie wielka konfa z przekazem "ale świetnie sobie poradziliśmy w trudnych czasach, zagrożenie minęło, głosujcie na nas". Taki scenariusz uważam za możliwy, ale nie sądze, żeby MF kierował się w swoich działaniach aż takimi duperelami. Są bowiem sprawy poważniejsze.

Po trzecie: wpływy z VAT będą lepsze niż założenia w nowelizacji i cały deficyt też mógłby być wyraźnie mniejszy, ale nie będzie. Będzie taki jak w nowelizacji. Podpompuje się go na koniec roku wydatkami, których dzięki temu nie trzeba będzie robić w 2014. Czyli inaczej mówiąc MF robi sobie nowelizacją miejsce na przeniesienie części deficytu z 2014 na 2013. Po co ? Zakładając, że 2014 będzie już wyraźnie lepszy niż 2013 (a takie założenie wygląda obecnie na uzasadnione) w ten sposób być może uda się uniknąć przekroczenia progu 55% długu publicznego do PKB na koniec 2014. Czyli np. zamiast mieć 54,1% w 2013 i 55,9% w 2014, MF celuje bardziej w 54,9% w 2013 i 54,9% w 2014. Dodatkowo wyraźniejsze zejście z deficytem w dół w 2014 (dzięki wysokiej bazie porównawczej sztucznie podpompowanej w 2013) może zrobić wrażenie na rynkach (niższe rentowności obligacji) i na Komisji Europejskiej (zdjęcie procedury nadmiernego deficytu). Słaby punkt: pompując deficyt w 2013 ryzykuje się wpadnięcie w 55% długu do PKB już na koniec 2013. Tak, ale od długu odejmuje się środki zgromadzone na obsługę zadłużenia w roku przyszłym. Wystarczy więc, że MF zrobi w czwartym kwartale nieco więcej emisji obligacji "na zapas", a dzięki temu powinno zmieścić się poniżej 55%. A rok później powinno być już znacznie łatwiej.

Moim zdaniem nowelizacja budżetu 2013 to tak naprawdę pierwszy rozdział budżetu na 2014.

Czas na podwyżki płac



Rada Gospodarcza przy Premierze dostrzegła dziś, że jak ludzie więcej zarabiają, to lepiej dla gospodarki. Takie ujęcie sprawy wcale nie jest oczywiste, zdarzają się opinie, że wzrost płac grozi inflacją, oraz że obniża konkurencyjność gospodarki. Tym razem jednak wzrost płac jest wzrostem dobrym



To miło, że wynagrodzenia realnie znów rosną, chociaż to efekt wyłącznie nagłego spadku inflacji, a nie nominalnego wzrostu płac (czyli podwyżek płac). Szkoda, że wynagrodzenia nie rosną tak szybko jak PKB. Szkoda też, że dzieje się tak nieprzerwanie od pięciu lat



Ostatni raz płace rosły szybciej niż PKB w 2008, w okresie pomiędzy przejęciem władzy przez PO, a upadkiem Lehman Brothers. Może rząd wtedy świadomie chciał prowadzić taką politykę, a może to przypadek tylko, faktem jest, że po Lehmanie wszystko się zmieniło i za chwilę mieliśmy już inne, ważniejsze problemy.
Jeśli płace (nominalnie) rosną wolniej niż PKB (nominalnie) to znaczy, że systematycznie spada udział wynagrodzeń w PKB. Zmienia się więc podział produktu krajowego brutto. Inaczej mówiąc zmienia się to, w jaki sposób są dzielone wszystkie dobra i korzyści jakie sobie jako gospodarka wypracowujemy. Do podziału zawsze są trzy strony: pracownicy (płace), pracodawcy (zyski), rząd (podatki). To oczywiście uproszczenie, bo rząd potem wypłaca część pieniędzy zebranych z podatków jako emerytury, renty itd. co stanowi kolejne źródło dochodu dla gospodarstw domowych. Mogą one też mieć inne dochody, chociażby z inwestycji. Skupmy się tu jednak tylko na relacji płaca pracowników w przedsiębiorstwach vs PKB. Jeśli te występujące w każdym kwartale od 5 lat dysproporcje podliczymy narastająco, to nam wyjdzie, że w ciągu tego okresu udział płac w PKB spadł o 28%. ( chodzi o zmianę w procentach, nie w punktach procentowych, czyli jeśli 5 lat temu udział płac w PKB wynosił 10%, to teraz wynosi 7,2% - chodzi o takie zejście o 28%, a nie o zejście np. z 50% do 22%).



Niestety nigdzie nie znalazłem danych o tym jaki udział w PKB mają wynagrodzenia dziś, ani jaki miały wcześniej. Nie wiem więc z jakiego poziomu do jakiego ten udział spadł. Mogę natomiast wyliczyć to co wyliczyłem – czyli o ile on spadł.

Jeśli w ciągu 5 lat udział płac w podziale PKB dość wyraźnie spadł, to z drugiej strony gdzieś musi być wzrost udziału.  Zostają nam rząd i przedsiębiorstwa. Możliwe, że zyskały obydwie te grupy, ale w związku z tym, że podatki w Polsce nie przekraczają 50%, to można śmiało zaryzykować tezę, że głównym beneficjentem spadku udziału wynagrodzeń w PKB są przedsiębiorstwa. Sprowadzając tę obserwację na poziom zwykłej przeciętnej firmy ze zwykłymi przeciętnymi pracownikami – nie dostają oni podwyżek, bo firmy wolą zaoszczędzone w ten sposób pieniądze zatrzymywać dla siebie. W kryzysie łatwiej to osiągnąć, bo zawsze można pracowników straszyć tym, że jest kryzys, bezrobocie, trzeba oszczędzać itp. Podejrzewam, że w większości polskich firm pracownicy słyszeli o kryzysie nawet w latach 2010-2011 kiedy mieliśmy blisko 5% wzrostu gospodarczego. Straszenie kryzysem bardzo się przydaje w przechwytywaniu coraz większej części korzyści z działalności gospodarczej.

Oczywiście może takie zjawisko tłumaczyć potrzebą budowania i kumulowania polskiego kapitału, potrzebą zwiększania wydajności polskiej gospodarki i to wszystko prawda, ale z drugiej strony po 23 latach od wprowadzenia gospodarki rynkowej NBP w analizie sytuacji gospodarstw domowych pisze takie coś:


Minął okres równy jednemu pokoleniu – ćwierć wieku prawie – a Polacy w tym czasie nie dorobili się praktycznie żadnych znaczących oszczędności. A to wszystko w czasach, w których generalnie PKB Polski wzrosło o 100% realnie. Oszczędności są, ale w przedsiębiorstwach. Zdecydowana większość gospodarstw domowych nie oszczędza, bo nie ma czego oszczędzać. Dlatego to miło, że Rada przy Premierze zauważyła, że wzrost wynagrodzeń jest dobry. Chociaż na razie to chyba jednak głos wołającego na puszczy, bo rząd nawet w roku bliskim recesji i spadku konsumpcji znów bronił się przed większym podniesieniem płacy minimalnej, co akurat tej konsumpcji mogłoby trochę pomóc (stopie oszczędności chyba jednak nie). Niestety wciąż w naszym kraju obowiązuje dziwny dogmat o tym, że płaca minimalna zwiększa bezrobocie, chociaż tak naprawdę nie ma na to dowodów. Tak przynajmniej twierdzi NBP w bardzo ciekawej swoją drogą analizie:


W USA, po tym jak zastrajkowali najsłabiej opłacani pracownicy fastfoodów właśnie trwa żywa debata ekonomistów o płacy minimalnej. Z tego co obserwuję dominuje w niej argument, że pozytywny wpływ wzrostu płacy minimalnej na konsumpcję jest większy niż negatywny wpływ na poziom bezrobocia. U nas wciąż nikt się nie czepia wyznaczonego kiedyś przez Balcerowicza standardu, że jak się płacę minimalną podniesie, to pracodawca zamiast dać sprzątaczce podwyżkę, prędzej ją zwolni. No trudno.

W każdym razie gdy nadejdzie wrzesień i na ulicach/w dziennikach telewizyjnych zaczną dymić ci źli związkowcy, to proszę wziąć pod uwagę, że tym razem ich hasła ekonomiczne mogą być dla polskiej gospodarki korzystne, a nie szkodliwe. O Polsce coraz częściej się mówi, że już nie jest rynkiem rozwijającym się, że dorosła, że nie może już rosnąć o 6% rocznie, bo jest już zbyt dojrzała, powoli zaczynamy być eksporterem netto, polskie firmy coraz śmielej sobie radzą w Rumunii/Czechach/Ukrainie itp. itd. No to chyba już czas, żeby również zarabiać więcej.Lata dziewięćdziesiąte są dawno za nami.

PiS, PO i rynki finansowe



PO w kolejnych sondażach traci do PiS coraz więcej, co zwykle na rynku finansowym nikogo nie obchodzi, bo nie ma zagrożenia skróceniem kadencji, a najbliższe wybory do parlamentu są dopiero za dwa lata. Tym bardziej ciekawe są te momenty, w których polityka jednak przedostaje się do notek i newsletterów wysyłanych przez banki i firmy inwestycyjne swoim klientom. Czyż nie wygląda intrygująco to, co Renaissance Capital napisał właśnie swoim odbiorcom ?



Czy ktokolwiek sobie przypomina taką własnie ocenę PiS i PO ? Że PO przestaje być postrzegana przez rynek jako partia liberalna, a PiS kiedy rządził miał „more reliable track record” ? Czy to znaczy, że tu piszą, że PiS był po prostu lepszy ? (chociaż rządził w lepszych czasach) ? Ciekawe, prawda ?

Oczywiście można się z zachodnich analityków rynkowych nabijać, że dopiero teraz zauważyli, że PO nie jest ani trochę liberalna, ale proszę ich zrozumieć – oni „pokrywają” znacznie więcej rynków i na co dzień nie muszą zagłębiać się w politykę. Skupiają się na analizowaniu wskaźników. Od strony politycznej znacznie bardziej absorbujący są od lat Węgrzy, a ostatnio także Turcja i Czechy.

Przy okazji, Renaissance Capital czyni też ciekawą uwagę w sprawie OFE:


Oczywiście nikt tu nie pisze, że model „południowoeuropejski” jest gorszy od „anglosasko-skandynawskiego”, ale chyba można się poczuć troszeczkę nieswojo, jak się takie rzeczy czyta. Chociaż jeszcze gorzej czyta się to:



Co innego suche analizy, a co innego wyraźne ostrzeżenie przed inwestowaniem w Polsce i to jeszcze wyrażone przez Bank of America Merrill Lynch, czyli nie byle kogo. Brrr. Duzi gracze na rynkach finansowych czasami mają poglądy, których nikt by się akurat u nich nie spodziewał, prawda ? :)

Norweskie petrokorony w Piotrkowie Trybunalskim

Ponad 95% komunikatów giełdowych jest moim zdaniem nudnych. ale raz na jakiś czas zdarza się takie coś:



Idę o zakład, że spółka Zamet nie jest powszechnie znana w kraju i poza wytrawnymi inwestorami giełdowymi oraz pracownikami mało kto o niej słyszał. Tymczasem bank centralny Norwegii ceni ją sobie na tyle, że właśnie przekroczył w jej akcjonariacie poziom 5%. Pieniądze norweskich emerytów teraz pracują w Zamecie ! Emerytów, bo bank centralny nie ulokował w akcjach Zametu zwykłych rezerw walutowych Norwegii, ale część pieniędzy czegoś, co nazywa się Government Pension Fund Global i jest zarządzane przez Norges Bank Investment Management. Norwegia jest w tej szczęśliwej sytuacji, że ma sporo ropy i podobnie jak niektóre kraje arabskie, z pieniędzy pochodzących ze sprzedaży tej ropy utworzyła sobie państwowy fundusz inwestycyjny. W tym funduszu jest teraz 4,48 biliona koron norweskich, czyli 2,41 biliona PLN. Czyli 150% polskiego PKB, albo licząc inaczej czterokrotność kapitalizacji wszystkich spółek krajowych notowanych na GPW. I teraz ten kolos pojawia się oficjalnie w akcjonariacie spółki z Piotrkowa Trybunalskiego, której wartość rynkowa to 372 mln PLN. Przekroczenie przez norweski bank centralny 5% w jakiejś spółce zdarza się pierwszy raz, ale to nie znaczy, że oni dopiero weszli na polski rynek. Są u nas od dawna, ale zadowalają się bardzo niewielkimi pakietami akcji w spółkach i tylko w ich raportach rocznych można się doczytać co konkretnie mają. Na koniec 2012 konkretnie mieli akcje 54 spółek z GPW. Ale w żadnej nie więcej niż 4%



Do tej listy jeszcze trzeba dorzucić Amrest i Cinema City zakwalifikowane przez nich jako spółki z Holandii, do tego CEZ i MOL. Mają też oczywiście polskie obligacje rządowe za około 6 mld PLN.

Ciekawie wygląda pozycja Polski i polskich aktywów w ich portfelach. W części obligacyjnej aktywa PLN są na 11 miejscu z udziałem 0,8% ich portfela (USD i EUR to łącznie 70%, JPY i GBP to kolejnych 14,5%, przed nami jeszcze Kanada, Australia, Meksyk, Korea Płd., Szwajcaria, Szwecja i potem już my). W części akcyjnej mamy zaledwie 0,2% co daje nam dopiero 28 miejsce na świecie. To swoją drogą może być miara tego, jak bardzo polski rynek kapitałowy jest jak dotychczas niewykorzystaną szansą.

Ale akcjonariusze Zametu nie muszą się tym martwić. Spółka jest w eleganckim trendzie wzrostowym, dała ponad 170% zysku w półtora roku



A jutro zapewne da zarobić kolejnych parę procent dzięki Norwegom i ich petrokoronom. Swoją drogą, ja się tym Norwegom nie dziwię, w końcu przecież Zamet produkuje urządzenia do podwodnego wydobycia ropy i gazu, urządzenia na platformy wiertnicze i sprzedaje je między innymi do Norwegii. Czyli w tych norweskich petrokoronach ma jakiś tam swój mały udział. 

Najbardziej niesamowity kwartał w polskim handlu zagranicznym

Mamy za sobą absolutnie niesamowity raport NBP o bilansie płatniczym Polski w czerwcu. Raport jest niesamowity, bo pokazuje, że zmienia się to, co od 20 lat było stałym elementem krajobrazu polskiej gospodarki - znika nam deficyt w handlu zagranicznym. Trzeci miesiąc z rzędu mamy nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących, czyli podsumowując wszystkie transakcje z zagranicą więcej pieniędzy do nas wpływa niż wypływa. Tego też nigdy w Polsce nie mieliśmy. Jak wiadomo takie nadwyżki mają głównie kraje najlepiej rozwinięte, ewentualnie te, które posiadają złoża surowców, które eksportują (kraje OPEC, Rosja, Norwegia itp). Natomiast cechą krajów rozwijających się jest to, że mają ciągły deficyt w rozliczeniach z zagranicą, bo aby się rozwijać sporo importują. Można nawet zauważyć, że im szybsze tempo wzrostu gospodarczego, tym większy deficyt w handlu zagranicznym.

Wielu ekonomistów oczekiwało, że Polska ocierająca się o recesję wyraźnie sobie ten deficyt zmniejszy (bo ociera się o recesję), ale takiego czegoś nie spodziewał się chyba nikt:


Polska w drugim kwartale ma bardzo dużą nadwyżkę w handlu zagranicznym. To wygląda jakościowo zupełnie inaczej, niż zmniejszenie deficytu w 2009, kiedy też ocieraliśmy się o recesję. A wtedy przecież euro dobiło prawie do 5 PLN, co było korzystne dla eksportu. Dziś euro nie wychodzi ponad 4,30-4,40 PLN, a i tak pojawia nam się nadwyżka.

Oczywiście handel towarami to nie jest całość wymiany z zagranicą, a dane za kwartał to nie to samo co dane za cały rok - roczny bilans płatniczy mamy ciągle na minusie. Ale ten minus szybko się zmniejsza i właśnie spadł nam poniżej 2% PKB, co też jest osiągnięciem jak na Polskę niebywałym


Można by orzec, że poprawa w handlu zagranicznym przychodzi w samą porę. Kiedy państwo ma wysokie deficyty na rachunku obrotów bieżących musi je finansować napływem kapitału zagranicznego. Polska zawsze tak właśnie miała - duży deficyt, ale też duży napływ kapitału - w efekcie nigdy nie mieliśmy z tym żadnego problemu (poza tym, że rynek czasami dostrzegał w tym pewne ryzyko i się trochę bał, ale nigdy nic groźnego się nie stało). Teraz deficyt nam znika, ale jednocześnie znika nam napływ kapitału zagranicznego.Bezpośrednie inwestycje zagraniczne, które przyciągały uwagę już miesiąc temu właśnie spadły poniżej zera licząc za ostatnie 12 miesięcy, co jest moim zdaniem również niesamowite samo w sobie:



Coraz gorzej wygląda też napływ kapitału zagranicznego na rynek polskich obligacji. Tu do spadku poniżej zera jeszcze sporo brakuje, ale jesteśmy na poziomie najniższym od 2009 roku


Ten spadek to w dużej części "zasługa" samego czerwca, w którym z polskich obligacji odpłynęło ponad 2 mld EUR. Był to w ostatnich latach drugi największy miesięczny odpływ. Gorzej było tylko w 2008 tuż po bankructwie Lehman Brothers


Co tak wystraszyło kapitał zagraniczny w czerwcu. Można łatwo wskazać dwie przyczyny: jedna krajowa, czyli zapowiedź uboju rytualnego OFE (chociaż osobiście nie wierzę, żeby akurat tym się ktoś na świecie przejmoował), a druga globalna i znacznie bardziej prawdziwa, czyli sugestie ze strony FED dotyczące możliwego ograniczenia skali skupu obligacji z rynku (czyli QE) już w tym roku, a możliwe, że nawet już we wrześniu. To faktycznie wywołało odpływ pieniędzy ze wszystkich rynków wschodzących na świecie. I u nas też to widać.

Na rynkach aż roi się od ponurych prognoz dotyczących złego wpływu zacieśniania polityki monetarnej FED na rynki wschodzące na całym świecie. Możliwe, że to najlepszy moment, aby z fazy bycia rynkiem wschodzącym przepoczwarzyć się w gospodarkę rozwiniętą - taką z nadwyżkami na rachunku obrotów bieżących. Ale to bardzo mało prawdopodobne. Zdecydowana większość ekonomistów twierdzi, że te nadwyżki to tylko chwilowa anomalia, a kiedy przyjdzie ożywienie gospodarcze i PKB znów zacznie rosnąć o 3-4%, powróci większy import, a wraz z nim także deficyty w wymianie zagranicznej.

Rewolucja giełdowa częściowo odwołana

Miało być superspekulacyjnie, ale nie będzie. Przynajmniej nie aż tak bardzo. Giełda nieco zmodyfikowała swój przekaz dotyczący budowania nowego indeksu WIG30. Indeksu, który dzięki swojej konstrukcji miał dawać zupełnie nowe możliwości w handlu kontraktem terminowym, o czym pisałem wczoraj:




Dziś poznaliśmy oficjalnie skład indeksu WIG30, a w komunikacie na samym końcu można znaleźć to skromnie brzmiące zdanie:



To oczywiście oznacza, że rewolucji nie będzie. Wartość bazowa WIG30 nie będzie wynosić 1000 punktów, tylko ponad 2500 punktów. To oznacza, że wartość kontraktu, a co za tym idzie także depozyt zabezpieczający, który należy mieć aby móc grać na kontrakcie, będzie 2,5 razy większy (czyli de facto będzie taki jak teraz, natomiast jeszcze wczoraj wydawało się, że może być 2,5 razy mniejszy, co zwiększałoby możliwości spekulacyjne dość rewolucyjnie). No nic. Może to i lepiej, wszak wspomniana rewolucja oznaczała też znacznie większe niż dotychczas możliwości poniesienia strat. A ci, którzy liczyli na rewolucję ciągle mogą cieszyć się zwiększeniem mnożnika na kontrakcie z 10PLN do 20 PLN. To też istotna zmiana.

Aha, jeszcze skład indeksu:



W sumie nic zaskakującego, WIG30 to po prostu pierwsza trzydziestka indeksu WIG.

Kontrakt terminowy na WIG30, czyli rewolucja na giełdzie



Nadchodzi rewolucja dla giełdowych spekulantów. Dla tych, co tego samego dnia kupują i sprzedają, a robiąc to wcale nie analizują perspektyw, wyników i raportów spółek giełdowych, bo nie spółkami się zajmują. Nadchodzi rewolucja dla daytraderów na rynku kontraktów terminowych.

Teraz jest tak:

Masz np. 10000 PLN. Chcesz całą tę kasę zainwestować w najpopularniejszy instrument na giełdzie – w kontrakt na WIG20. Aby to zrobić, musisz mieć na swoim rachunku depozyt zabezpieczający w odpowiedniej wysokości. Ta wysokość jest zależna od tego jak mocno rynkiem huśta – mierzy to i wyznacza wysokość wymaganego depozytu Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych. Ostatnio były to okolice 6,9% wartości kontraktu. Wartość kontraktu to wartość indeksu WIG20 razy 10. To teraz liczymy: WIG20 to 2330, wartość kontraktu to 23300, 6,9% od tego to 1607,7 PLN. Tyle trzeba mieć na rachunku, żeby móc grać jednym kontraktem. Czyli 10000 PLN wystarczy na 6 kontraktów.

Prowizje w domach maklerskich wyglądają tak, że najczęściej (nie sprawdzałem wszystkich biur) otwarcie pozycji na kontrakcie kosztuje 9,9 PLN, a jak się ją zamknie tego samego dnia, to płaci się kolejne 6 PLN. Czyli koszty wejścia i wyjścia to 15,90 PLN. Czyli jak się wejdzie po 2330 i wyjdzie po 2331 to się zarabia 10 PLN, ale na prowizjach się traci 15,90 PLN, czyli netto jest się 5,90 PLN w plecy. Jak się wejdzie po 2330, a wyjdzie po 2332, to prowizja jest taka sama, ale zysk wynosi 20 PLN, czyli netto po potrąceniu prowizji zostaje 4,10 PLN zysku. Czyli dziś daytrader aby zarabiać musi łapać co najmniej ruchy o 2 punkty. A na przykład ruch o 4 punkty daje mu 24,10 PLN zysku netto. Z kontraktu którym gra, bo ma na rachunku 1607,7 PLN. Czyli stopa zwrotu z zainwestowanego kapitału wynosi 1,5%. Pomijam tu kwestię podatku dochodowego, bo to się i tak nie zmieni. Cała reszta się zmieni.

Od 23 września będzie tak:

Masz 10000 PLN. Wymagany depozyt to nadal 6,9% wartości kontraktu. Ale wartość kontraktu jest dwa razy większa niż poprzednio, bo teraz wartość kontraktu to WIG20 razy 20, a nie razy 10. Zmienia się mnożnik. Czyli przy WIG20=2330 wartość kontraktu to 46600 PLN. 6,9% od tego to 3215,4 PLN. Czyli teraz 10000 PLN wystarczy tylko na trzy kontrakty, a nie sześć.

Prowizje się nie zmieniają, nadal koszt wejścia i wyjścia to 15,90 PLN. Ale teraz ruch kontraktu o 1 punkt to równowartość 20 PLN,  nie 10 PLN. Czyli jak się wejdzie po 2330 i wyjdzie po 2331, to już się zarabia ! Prowizje to 15,90 PLN, ale zysk z ruchu jednopunktowego to 20 PLN, czyli netto mamy 4,10 PLN. Przy ruchu o 4 punkty zysk przed prowizją wynosi 80 PLN, czyli po odliczeniu prowizji 64,10 PLN. To wszystko z kontraktu, który „kosztuje” 3215,40 PLN. Czyli stopa zwrotu wynosi 2%.

Mamy więc dwie istotne zmiany. Pierwszą rewolucyjną – zysk pojawia się już przy ruchu o 1 punkt, drugą też ważną – dźwignia jest nieco większa, przez co zarabia się szybciej – przy ruchu o 4 punkty już 2%, a nie 1,5% jak dotychczas.

Inaczej rzecz ujmując do tej pory na ruchu o 4 punkty mając 10000 PLN można było zarobić 144,60 PLN ( 24,10 PLN razy 6 kontraktów). Teraz to będzie już 192,30 PLN (64,10 PLN razy 3 kontrakty). A im większy ruch na kontrakcie tym ten dystans między zarobkiem po nowemu i po staremu będzie większy. Ale oczywiście oznacza to też, że większe będą też potencjalne straty, jeśli ruch kontraktu obstawimy źle.

Oto jeszcze raz to samo, tyle, że na planszy



Druga część rewolucji nastąpi w grudniu 2014, kiedy do obrotu wejdą kontrakty na WIG30. I wtedy będzie to już zupełny odlot w porównaniu z tym, co jest teraz. Depozyt zabezpieczający powinien być znacznie mniejszy niż na WIG20, ponieważ wartość punktowa WIG30 będzie mniejsza ( wartość bazowa na koniec 2012 to 1000 pkt, a WIG20 na koniec 2012 miał 2583 pkt. Dziś depozyt pod kontrakt na WIG30 wyniósłby jakieś 1270 PLN ( 6,9% od 920 pkt – bo w tych okolicach byłby dziś WIG30, skoro na początku roku był na poziomie 1000 - razy 20). Czyli 10000 PLN wystarczyłoby aż na 7 kontraktów. Przy ruchu o 4 punkty łączny zysk wynosiłby więc aż 448,7 PLN (64,10 PLN razy 7 kontraktów). To oznacza stopę zwrotu na poziomie ponad 5% ! Ponad 3 razy więcej niż dają obecne możliwości.  

No to plansza jeszcze raz, uzupełniona o kontrakt na WIG30



Wielka szkoda, że na kontrakt na WIG30 trzeba czekać jeszcze 16 miesięcy. 

Oczywiście wszystkie te wyliczenia będą bezsensowne jeśli: do grudnia 2014 WIG30 dogoni WIG20 w punktach, co matematycznie jest prawie niemożliwe, albo jeśli KDPW wyznaczy dla WIG30 inny, wyższy depozyt zabezpieczający. Ale nie widzę obiektywnych powodów, dla których miałby to robić.