Inflacja: punkt zwrotny (w myśleniu)



Inflacja roczna po czerwcu wynosi 0,2%. Możliwe, że do szerokiej publiczności mainstreamowej przebije się informacja, że to rekordowo mało. Ale fakt rekordu nie oznacza, że w Polsce nigdy nie było tak niskiej inflacji. To na pewno rekord w XXI wieku i na pewno rekord w III RP. Do tej pory rekordowo niski odczyt mieliśmy w kwietniu 2003 – to było 0,3%. Dziś GUS podał, że jest 0,2%. Ale 40 lat temu mogło być jeszcze mniej.

Precyzyjne wskazanie kiedy dokładnie ostatni raz w Polsce była tak niska inflacja jest trudne, bo w internetowym archiwum GUS dla okresu1950-1990 są tylko roczne wskaźniki inflacji, bez podziału na miesiące. Ze wskaźników rocznych wynika, że po 1973 raczej nie było żadnych szans na choćby jeden miesiąc z inflacją 0,2% rdr. Za to roczna inflacja w 1972 wyniosła zero:



W 1973 roczna inflacja to ciągle jeszcze dość niskie 2,8%, można więc zakładać, że opublikowana dzisiaj inflacja czerwcowa jest najniższa od 1972 roku, a niewykluczone, że od któregoś z wczesnych miesięcy 1973. Zaokrąglając możemy mówić, że mamy inflację najniższą od 40 lat.

Czy z tego coś wynika ? Absolutnie nic. To czysta ciekawostka i nic więcej. Osobną ciekawostką jest ta gusowska tabelka z której wynika, że w 1971 mieliśmy minimalną deflację, a w latach 1954-1956 deflację całkiem solidną. W latach 56-70 inflacja wygląda tak ładnie, jakby szefem banku centralnego był wtedy co najmniej Leszek Balcerowicz :). Za to od roku 1978 aż do 2000 Polacy przeżyli pełne 24 lata z inflacją, która każdego roku przekraczała 7%.

Tu kończą się czyste ciekawostki i pojawia się materiał, z którego można wyciągać jakieś wnioski dotyczące także teraźniejszości. Ciągle bardzo liczna część konsumentów w polskiej gospodarce to ludzie, którzy ćwierć wieku żyli przy ciągłej presji wysokiej inflacji. To nie był tylko jeden sezon hiperinflacji 89/90. To były 24 lata, w czasie których ciągle wszystko drożało. W latach 81-96 inflacja ani razu nie spadła poniżej 15%. I tu pojawia się kwestia oczekiwań inflacyjnych, a przy okazji tego dlaczego akurat w Polsce, zupełnie inaczej niż na przykład w Czechach przez tyle lat ciągle mamy wyższe stopy procentowe. Po prostu spora część uczestników rynku ciągle ma stosunkowo wysokie oczekiwania inflacyjne. Większość ludzi nadal myśli, że jeśli coś dzisiaj kosztuje 100 PLN, to za rok będzie raczej kosztować 105 PLN,  a na pewno nie 95 PLN. Takie oczekiwania ułatwiają podnoszenie cen – ludzie się przecież tego spodziewają – a co za tym idzie ułatwiają podtrzymywanie inflacji. Dlatego każdy bank centralny kiedy walczy z wysoką inflacją, celuje przede wszystkim w obniżanie wysokich oczekiwań inflacyjnych na rynku. To właśnie rozpowszechniona wśród polskich ekonomistów obawa o to, czy Balcerowiczowi faktycznie na trwałe udało się obniżyć oczekiwania inflacyjne Polaków nie pozwalała do tej pory bankowi centralnemu obniżyć stóp procentowych poniżej bardzo wysokiego jak na Europę poziomu 3%. RPP odważyła się na to dopiero w tym roku, czyli w czasach, w których spora część gospodarki światowej jest zagrożona deflacją i broni się przed nią zerowymi stopami a do tego tak zwanym „dodrukiem” pieniędzy. Jest cała masa ludzi, którzy twierdzą, że to szaleństwo, które nas doprowadzi ponownie do wysokiej inflacji, ale z drugiej strony wiceszefowa FED, Janet Yellen niedawno mówiła, że o to właśnie chodzi – o podtrzymywanie wśród ludzi oczekiwań inflacyjnych. Trzeba je podtrzymywać, aby ludzie nie zaczęli myśleć deflacyjnie



Spirala deflacyjna, to najgorsza rzecz jaka może się przytrafić gospodarce. Jeśli mamy spowolnienie gospodarcze (takie jak teraz w Polsce) i producenci różnych dóbr widzą, że ludzie kupują mniej (bo jest spowolnienie, kryzys, bezrobocie itd.), to próbują podtrzymać swoją sprzedaż obniżając ceny i łapiąc klientów na „promocje”. Zarabiają mniej, ale to i tak lepsze niż przetrzymywanie towaru w magazynie. Jeśli w tym momencie ludzie dojdą do wniosku, że nie ma sensu kupować teraz, bo za pół roku będzie taniej, to jest to cios w samo serce gospodarki. Takie rozpowszechnione oczekiwania deflacyjne powodują, że popyt znika z rynku, a producenci zaczynają bankrutować, co dodatkowo pogłębia recesję, bezrobocie itd. Dokładnie to przerabiali Amerykanie w latach trzydziestych i dokładnie dlatego tak agresywnie się przed tym bronili w ostatnich latach. Skup obligacji z rynku, czyli „dodruk” dolara miał przede wszystkim obniżyć długoterminowe stopy procentowe na rynku, ale miał także podtrzymywać oczekiwania inflacyjne. To właśnie o to chodziło, żeby ktoś tam w telewizji ciągle straszył ludzi nadchodzącą inflacją, żeby broń Boże gospodarka nie wpadła w spiralę deflacyjną.  

My nigdy nie mieliśmy takiego problemu, bo mieliśmy stosunkowo świeże wspomnienie 24 lat z wysoką inflacją. Ale teraz, po 13 latach od momentu kiedy inflacja spadła do poziomu jednocyfrowego także polska gospodarka ociera się o deflację. I pojawia się ważne pytanie: czy Polacy nadal mają jakieś trwałe oczekiwania inflacyjne, które uchronią nas przed deflacją i pogłębieniem kryzysu, czy może jednak już z nich wyrośli i już ich nie mają. Bo jeśli nie, to może to oznaczać, że NBP będzie musiał zacząć brać to pod uwagę. A to z kolei może oznaczać, że rekordowo niskie stopy procentowe zagoszczą u nas na znacznie dłuższy okres niż do tej pory oczekiwaliśmy. Będzie to też zapewne oznaczać długie i mozolne wychodzenie ze spowolnienia, które nie będzie przypominać żadnego ożywienia. Będzie to także oznaczać, że pora zmienić jedno z najważniejszych założeń dotyczących polskiej gospodarki, które obowiązywało od początku III RP – że z inflacją trzeba walczyć tak mocno jak tylko się da, bo deflacja i tak jest u nas niewyobrażalna. 


Więcej na tym blogu o zagrożeniu deflacją w Polsce:


4 komentarze:

Unknown pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Unknown pisze...

odwilż przyszła, to i deflacja musiała być w połowie l.50 ;)

A co do puenty - w ogóle chyba przychodzi czas, by trochę inaczej zdefiniować politykę pieniężną w Polsce. NBP, utrzymując cały czas, że jest jednym z niewielu banków centralnych, które mogą nadal wypełniać swoje zadania na zwyczajnych, a nie nadzwyczajnych zasadach, swoimi decyzjami w ostatnich latach wyraźnie zmienił tory. Raz, że płynnie przeszedł z kursu płynnego na płynny kierowany (uważam, że te ładnych kilka interwencji, choć nie walczyły z trendem, można już zaliczyć do tej kategorii). Dwa - że odszedł od polityki celu inflacyjnego, skoro już któryś raz z kolei członkowie RPP właściwie biorą w duży nawias projekcję inflacji. Trzy - że może warto zastanowić się, czy przypadkiem nie wpadamy teraz globalnie w stagflację, i tak się będziemy z tego kryzysu podnosić pełzając, że zanim się wygrzebiemy, będzie już nowe załamanie.
Oczywiście trudno spodziewać się teraz gwałtownych ruchów, wiadomo, że definiowanie teraz na nowo celów polityki pieniężnej niczego dobrego by nie przyniosło - ale w dłuższym horyzoncie? Wydaje mi się, że to mogłoby mieć sens.

Eugeniusz pisze...

Moim zdaniem, to nie oczekiwania inflacyjne są przyczyną obecnej, niskiej inflacji. Oczekiwania niskiej inflacji mogą narodzić się teraz, ale na pewno nie rok temu, kiedy odczyty inflacji były przyzwoite.

Siadł popyt, bo siadła konsumpcja (pisałeś o tym wiele razy), do tego ceny ropy nie rosną, co przekłada się na poziom inflacji importowanej. Rosną oszczędności, spada liczba kredytów konsumpcyjnych, akcja kredytowa jest generalnie kiepska. Po niespodziewanym kryzysie w 2008 roku gospodarstwa domowe i firmy zadbały o większą stabilność finansową. Z pewnością jest jeszcze więcej powodów.

na-plus pisze...

NBP, bazuje na wskaźniku inflacji, jaki określa nam GUS. Mamy problem z inflacją (bo nas opuszcza)? Nie ma co patrzeć tylko na RPP. Do gry może przecież wkroczyć wspomniany GUS i pod pretekstem zmiany zachowań konsumpcyjnych w kryzysie, tak sprytnie zmodyfikować koszyk inflacyjny, by zaczął pracować na korzyść gospodarki. Porównywanie obecnie niskiej inflacji z historycznymi okresami, gdy była ona również nikła, nie ma większego sensu, gdyż przy manipulowaniu koszykiem prze GUS, są to wartości nieporównywalne.