Niebezpieczne związki: deflacja i dług publiczny



Wraca polski problem z długiem publicznym. PKB rośnie tak wolno, że relacja długu do PKB znów może przez to podejść pod 55%.

Wg GUS PKB urósł w I kwartale o 0,5% rok do roku. Urósł o tyle realnie. Nominalnie wynosi teraz 1602 mld PLN. Na koniec 2012 PKB wynosił 1595 mld PLN. Czyli w pierwszym kwartale roczny PKB nominalnie wzrósł o 7 mld PLN. Zaledwie o 7 mld. To oznacza, że znów będzie nam rosła relacja długu publicznego do PKB. Ta relacja to równoległy wyścig zadłużenia i PKB nominalnego właśnie. W czwartym kwartale 2012 PKB urosło nominalnie tylko o 9 mld PLN, a dług urósł wtedy o niecałe 5 mld PLN, więc wszystko było okej. Teraz wszystko wskazuje na to, że dług znów rośnie znacznie szybciej niż nominalne PKB.



Oficjalnych danych o długu publicznym na koniec I kwartału jeszcze nie ma, ale są już dane o zadłużeniu Skarbu Państwa, a to jakieś 95%-96% całego długu publicznego. Dług Skarbu Państwa urósł w pierwszym kwartale o 31,9 mld PLN. Samorządy miały pierwszy kwartał z nadwyżką, ale MF owyraźniejszym spadku zadłużenia w samorządach nie pisze nic, więc zakładam, że tam się nic nie zmienia. Jeśli założymy, że dług publiczny urósł w Q1 o tyle samo, co dług Skarbu Państwa, to wyjdzie nam, że wynosi on już 872,4 mld PLN. A to daje 54,4% PKB. To spory wzrost z poziomu 52,7% notowanego na koniec 2012.

Ale proszę nie panikować, są okoliczności łagodzące


Faktycznie PKB i w 2009 i w 2010 nominalnie rósł najsłabiej w pierwszych kwartałach, potem już było lepiej. W 2011 tylko Q3 był minimalnie słabszy od Q1. Natomiast dług publiczny w 2009 i 2011 w pierwszych kwartałach przyrastał zdecydowanie najszybciej. Ale w 2010 i 2012 wyglądało to inaczej. Tutaj reguła sezonowości jest więc mniej oczywista, ale trzeba pamiętać o tym, że MF w pierwszym kwartale tego roku sfinansowało ponad połowę całorocznym potrzeb finansowych (a do końca maja 80%), można więc zakładać, że przyrost długu w kolejnych kwartałach będzie mniejszy, a może nawet nie będzie go wcale.

To w czym problem ? Bardziej w tempie wzrostu nominalnego PKB. Jeśli zupełnie przestanie rosnąć , albo wręcz zacznie trochę spadać, to nawet przy stabilnym poziomie długu relacja dług/PKB będzie nadal rosnąć. Czy nominalny PKB może przestać rosnąć, jeśli wszyscy zapowiadają wzrost całoroczny o mniej więcej 1% ? Może. 1% PKB ma rosnąć realnie. Wystarczy 2% deflacji i będzie to oznaczać spadek nominalnego PKB o 1%. Czy 2% deflacji jest do pomyślenia ? Moim zdaniem jest, bo w przypadku PKB nie chodzi tylko o ceny towarów konsumpcyjnych (tu 2% deflacji jest nie do pomyślenia). Do PKB wchodzą też ceny w inwestycjach, w eksporcie, imporcie, a tu już może być różnie.

Weźmy chociażby dzisiejsze dane GUS o PKB za pierwszy kwartał. Inwestycje spadły o 2%. To ujęcie realne. Jeśli przeliczymy wartości nominalne, to wychodzi, że inwestycje spadły o 3,6%. Tu więc deflacja przekracza już 1,5%.



Obstawiam, że tym razem ponownie, tak samo jak w 2011, uda się pozostać z długiem poniżej 55% PKB, ale byłbym tego pewien znacznie bardziej, gdyby w końcu pojawiła się w gospodarce jakaś inflacja. Przy deflacji utrzymanie długu publicznego na obecnym poziomie będzie trudne.  

Konsumenci kupują więcej, a nastroje w przemyśle najlepsze od roku

Ciekawą rzecz opisują w dzisiejszym newsletterze ekonomiści z banku BRE. Otóż sprzedaż detaliczna, która w kwietniu nieco spadła (GUS podał to w piątek, a spora część rynku interpretowała to jako potwierdzenie spowolnienia), wcale nie spadła tylko wzrosła, jeśli nie liczyć żywności i paliw:

Wzrost o 5,5% realny to naprawdę imponujące osiągnięcie. Sami ekonomiści BRE podchodzą do tego baaaardzo ostrożnie i piszą, że trzeba to dalej obserwować, ale jednocześnie piszą, że jeśli w kolejnych miesiącach będzie to wyglądać podobnie, to będzie można otwarcie mówić o poprawie optymizmu konsumentów, czyli tak naprawdę o ożywieniu. Nie uwzględnianie żywności i paliw wygląda na sztuczkę, ale moim zdaniem ma dużo sensu, bo wydatki na żywność w marcu/kwietniu bardzo zależą od tego kiedy jest Wielkanoc, a na paliwa wydajemy mniej, bo akurat cena paliw jest wyraźnie niższa niż przed rokiem. Czyli spadek wydatków na paliwa nie musi wcale oznaczać mniejszych zakupów paliw.

Czyli sprzedaż detaliczna niby spadła, ale tak naprawdę, jak się w to głębiej wczytać, to wygląda dość optymistycznie.

Jeszcze bardziej optymistycznie wyglądają wskaźniki koniunktury, co z kolei wyłapał główny ekonomista Nordea Banku:


GUS od lat co miesiąc pyta firmy o ich ocenę sytuacji w kwestii sytuacji ogólnej, poziomu zamówień, poziomu produkcji, sytuacji finansowej i tego, czy będą zwalniać, czy zatrudniać. Pytania są o sytuacje bieżącą i o prognozy. Tak wyglądają prognozy w firmach przemysłowych:



Tak natomiast wyglądają prognozy w firmach budowlanych


Widać, że kryzys w budowlance jest znacznie głębszy niż w przemyśle, ale nawet w sektorze budowlanym ten dołek już się nie pogłębia. W przemyśle niektóre parametry nawet wyszły ponad zero, a te ciągle poniżej zera są najwyżej od blisko roku. To są prognozy. Ocena sytuacji bieżącej w tych samych badaniach GUS wypada gorzej. To znaczy, że przedsiębiorcy pomimo trudnej bieżącej sytuacji uważają, że za kilka miesięcy będzie lepiej, co jest nowością, bo do tej pory uważali, że jest źle i będzie jeszcze gorzej. Przekonanie co do tego, że za kilka miesięcy będzie lepiej to pierwszy warunek, który musi być spełniony, aby firmy zaczęły ponownie inwestować. Jeśli faktycznie jest on w tej chwili spełniany i jeśli faktycznie konsumenci nie są tak bardzo przestraszeni jak to wygląda na pierwszy rzut oka, to za kilka miesięcy możemy mieć faktyczne ożywienie gospodarcze. Nie takie ze wzrostem PKB o 6%, bardziej o 2%-3%. Ale zawsze to lepsze niż wzrost o 0,7%. 

Dwa najsmutniejsze wykresy w Polsce

Jest sobota, to nie będe się rozpisywać. Na wykresach wiadomo o co chodzi




To dane z Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności (BAEL) przeprowadzanego co kwartał, a opublikowanego wczoraj w Biuletynie Statystycznym GUS (tabela nr 15). Najpilniej śledzone dane z Biuletynu to sprzedaż detaliczna i stopa bezrobocia (ta comiesięczna), więc BAEL chyba nikomu w oko nie wpadł. A powinien, bo mamy najmniejszą od lat liczbę pracujących i największą od lat liczbę niepracujących przypadających na 1000 pracujących. I kwartał zawsze jest pod tym względem najgorszy przez sezonowość, ale jak widać, w poprzednich latach pierwsze kwartały aż tak złe nie były.

Polskie marzenia o ujemnej stopie procentowej w Szwajcarii

Szef Szwajcarskiego Banku Centralnego Thomas Jordan powiedział, że wprowadzenie ujemnych stóp procentowych należy do rozwiązań możliwych - czyli tego nie wykluczył.


Te słowa oznaczają, że raty kredytów mieszkaniowych w CHF mogą spaść. Mechanizm, który przekłada szefa szwajcarskiego banku na raty w Polsce wygląda następująco:

Szwajcarska gospodarka jest oparta w dużym stopniu na eksporcie. Dlatego zbyt silna waluta jej szkodzi (bo wtedy szwajcarskie sery, zegarki, itd są droższe na całym świecie). Od paru lat CHF jest na tyle silny, że Szwajcaria ciągle jest gdzieś na granicy recesji. CHF jest silny, bo ucieka tam kapitał, głównie ze strefy euro, traktując CHF jako bezpieczną przystań w czasie kryzysu. Szwajcarski Bank Centralny chcąc osłabić franka (i dać szanse gospodarce na rozwój) musi zniechęcać zagraniczny kapitał, żeby już dłużej do Szwajcarii nie płynął. We wrześniu 2011 ogłosił, że będzie interweniować, jeśli kurs euro do franka spadnie poniżej 1,20. Teraz sugeruje, że jak będzie trzeba, to obniży stopy procentowe poniżej zera. Czyli inwestor chcąc trzymać pieniądze w bezpiecznej Szwajcarii będzie musiał za to płacić. Bank centralny liczy na to, że chociaż część inwestorów puknie się w czoło i odpłynie, przy okazji osłabiając franka, a o to właśnie przecież chodzi. To działa już w tej chwili. Same słowa szefa banku centralnego wystarczyły, aby kurs EURCHF podskoczył do poziomu najwyższego od 2011


Polscy kredytobiorcy zadłużeni w CHF mają zbieżność interesów ze szwajcarskim bankiem centralnym. Jeśli kapitał odpływając ze Szwajcarii osłabia franka do euro, to siłą rzeczy frank traci też do złotego. Gdyby nie pojedynczy wyskok ze stycznia tego roku, moglibyśmy już dziś mówić, że frank jest najtańszy od lipca 2011


Tak wygląda przełożenie słów ze Szwajcarii na polskie raty poprzez kurs walutowy. Szwajcarzy straszą werbalnie - frank tanieje także do złotego. Ale jest jeszcze jeden mechanizm, nawet ciekawszy.

Oprocentowanie kredytów CHF w Polsce ma dwie części. To marża banku plus LIBOR CHF, czyli rynkowa stopa po której banki na świecie pożyczają sobie franki (bank pożyczając nam franki najpierw sam musiał je pożyczyć na rynku płacąc stawkę LIBOR, na naszym kredycie zarabia dodając sobie marżę). Szwajcarski bank centralny swoimi decyzjami o stopach wpływa własnie na stawkę LIBOR CHF. Gdyby więc Szwajcarzy przeszli od słów do czynów, to moglibyśmy zobaczyć LIBOR CHF poniżej zera. To z kolei mogłoby obniżyć oprocentowanie kredytów w CHF, bo spora część banków w Polsce aktualizuje oprocentowanie wg bieżącej stawki LIBOR CHF robiąc to raz na miesiąc, albo raz na kwartał.

Czyli scenariusz upojnie optymistyczny wygląda tak: kredytobiorca wziął kredyt w CHF w 2007, kiedy jeszcze marże wynosiły tylko 1%, ma więc oprocentowanie kredytu LIBOR CHF + 1%. Szwajcarzy obniżają stopy procentowe do poziomu np. -1,2% (wiem, że to byłaby kolosalna obniżka, ale jesteśmy w scenariuszu upojnie optymistycznym). Oprocentowanie kredytu wynosi w tym momencie -1,2% + 1%, czyli -0,2%. Czyli powstaje kredyt z ujemnymi odsetkami. Czyli kredytobiorca nie płaci żadnych odsetek, a dodatkowo szybciej spłaca pożyczony kapitał.

Czy to możliwe ? Tak, to możliwe. Czy to prawdopodobne ? Hmmmm...raczej nieprawdopodobne. To zbyt drastyczny scenariusz. Ale generalnie tańszy frank jest chyba tuż za rogiem, a nieco niższe oprocentowanie też może nam się zdarzyć. Swoją drogą taki scenariusz jest tez korzystny dla całej polskiej gospodarki. Gdyby iluś tam tysiącom Polaków co miesiąc po spłacie raty zostawało w kieszeni troche więcej pieniędzy niż dotychczas, to mogliby oni wydać je w sklepach, zwiększając konsumpcję i tym samym w jakimś tam drobnym stopniu chronić tym samym gospodarkę przed recesją. A dodatkowo zwiększając także wpływy z VAT do budżetu. Czyli mamy zbieżność interesów szwajcarskiego banku centralnego, szwajcarskich eksporterów, polskich kredytobiorców i polskiego rządu. 

Jeszcze tylko jedna dodatkowa obawa natury technicznej. Mam nadzieje, że system IT w szwajcarskim systemie bankowym przewiduje możliwość kwotowań LIBOR ze znakiem "minus" z przodu. A jeśli nie przewiduje, to mam nadzieje, że szybko zrobią sobie upgrade systemu.

Kto zrozumiał, ręka do góry !

Taki tam komunikat po posiedzeniu rządu, przyjęto projekt ustawy, dzięki której rząd będzie płacić przedsiębiorcom za to, żeby nie zwalniali pracowników (ale tylko przez 6 miesięcy). Klasyczny produkt na czas kryzysu w gospodarce, nic kontrowersyjnego. Ale za to jaka maestria językowa. Proszę bardzo:



Okres 12 miesięcy przed okresem 12 miesięcy...mmmm, rewelacja moim zdaniem. Wnioski będą się sypać jak z rękawa. Wszystkie poprawnie wypełnione :)

Giełda jest rytmiczna

Jestem daleki od szukania odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, więc zastanawianie się nad tym DLACZEGO tak jest nie zabiera mi wiele czasu. Ważniejsze, że ta bardzo intrygująca prawidłowość znów się pojawia.


Jak widać co miesiąc WIG20 łapie dołek w okolicach dwudziestego czwartego. Czasami to dwudziesty pierwszy, czasami dwudziesty szósty. Czasami to dołek bardzo istotny - tak jak w maju, lipcu, czy październiku 2012. Czasami tylko lokalny tak jak w kwietniu, czerwcu, sierpniu, wrześniu, czy listopadzie 2012, albo w lutym, czy marcu 2013. Okej, ten dołek z marca 2013 jest trochę naciągany, kilka dni później był kolejny dołek niżej. A w styczniu tego roku w ogóle nie było żadnego dołka w okolicach 24-go. Ale mimo to jakąś prawidłowość tu widać. Granie na wzrosty pomiędzy połową miesiąca, a okolicami 24-go jest mocno ryzykowne. Równie ryzykowne jest granie na spadki pomiędzy okolicami 24-go a początkiem kolejnego miesiąca.

Najbliższy 24 w najbliższy piątek, a WIG20 od trzech sesji wygląda tak, jakby chciał trochę spaść. Oczywiście po to, żeby w okolicach piątku zrobić ładny dołek :)

Znikający rynek mieszkaniowy

Jeśli myślisz, że w Polsce źle idzie budowa autostrad, to zapraszam na rzut oka na rynek mieszkaniowy. Szybko przestaniesz się martwić o autostrady. Od początku roku do końca kwietnia ropoczęto budowy 35,3 tys. domów i mieszkań. To o 31,7% mniej niż rok temu



Spadek w budownictwie indywidualnym (domy) wynosi -18,3%, a w developerskim, co GUS oznacza jako "przeznaczone na sprzedaż" (mieszkania i domy) aż -44,4%.
Liczba budów rozpoczętych w ciągu ostatnich 12 miesięcy wynosi nieco ponad 125 tysięcy, czyli bardzo mało. Dokładnie o 24,5% mniej niż rok temu




Jak widać, to nie jest jednak spadek rekordowy. Podobne rocne spadki, o 24%-25%, mieliśmy między lipcem a październikiem 2009. Wtedy jednak był to głównie efekt bazy. Trzeci kwartał 2008 to ostatnie chwile hossy na rynku nieruchomości, tuż przed Lehman Brothers, tuż przed paniką w sektorze bankowym i tuż przed gwałtowym skokiem w górę kursu CHF. Nic dziwnego, że rok później spadki były tak duże - były to spadki z poziomów rekordowych - pod koniec 2007 w Polsce rocznie zaczynano budowy blisko 200 tysięcy mieszkań i domów



Teraz -24% w ciągu roku to raczej efekt recesji w nieruchomościach, a nie efekt bazy, bo rok temu liczba rozpoczynanych budów też przecież nie była jakaś wyjątkowo wysoka. 

Developerzy w Polsce mają dwa duże problemy. Po pierwsze prawie nikt nie chce mieszkań kupować (ani budować domów), po drugie ceny mieszkań nie chcą rosnąć, a raczej nadal powoli spadają. Ryzyko inwestycji jest więc wysokie, trudniej namówić banki na kredytowanie budowy mieszkań (kredytowanie developera, nie kupującego) - bo w trakcie realizacji inwestycji może trzeba będzie ceny obniżać i nagle zyskowność projektu zniknie. Dlatego z rynku znikają mniejsi developerzy, którzy pojawili się na fali boomu z lat 2004-2008. Zostają tylko najwięksi, którzy są w stanie przeżyć z mniejszymi marżami, budując znacznie mniej niż kilka lat temu.

Mieszkania to temat, w którym aktywnie próbuje pomagać rząd, najpierw Rodziną na Swoim, a teraz Mieszkaniem dla Młodych. To jednak pomoc koślawa, bo rozwiązująca tylko jeden z dwóch problemów i to nawet nie do końca, a w dodatku za cenę pogłębiania problemu drugiego. Rząd obniża koszty kupna mieszkania, stara się więc sztucznie wykreować dodatkowy popyt na mieszkania. I to jest plus. Ale z drugiej strony taka metoda powoduje, że ceny na rynku nie mają żadnych szans na wzrost. Z jednej strony więc mamy zapewne większy popyt, ale z drugiej strony mamy kilka już lat deflacji, która skutecznie zabija coraz większą część rynku. A ten dodatkowo wykreowany popyt nie jest na tyle duży, żeby utrzymać całą branżę. Bardzo możliwe, że bez programów rządowych początkowa zapaść byłaby jeszcze głębsza, bo popyt zniknąłby jeszcze bardziej, ale przynajmniej ceny przestałyby spadać, a w stosunkowo nienajgorszych latach 2010-2011 pewnie nawet zaczęłyby znów iść do góry, co mogłoby znów nieco rozkręcić cały sektor. Ale jest jak jest, czyli mamy coraz niższe ceny, ale na rynku, który w 5 lat skurczył się o ponad jedną trzecią i nadal jest poważnie chory.  


Autopromocja ;)

Całkiem niedawno, 14 maja, kilka minut po 9 rano odpowiedziałem znajomemu z twittera na pytanie o to, które spółki na giełdzie warto kupić. Napisałem dokładnie to:

Wyboru dokonałem po przeglądzie wykresów wszystkich spółek z indeksów WIG20, mW40 i sW80. Na analizę każdego wykresu przeznaczyłem mniej więcej 2 sekundy. Po pięciu minutach miałem listę spółek, które moim zdaniem wyglądają "najładniej".

Trzy sesje giełdowe później:

Spółka ACE - 11% do góry, do poziomu najwyższego od czerwca 2011


Spółka Integer - 17% do góry (a gdyby sprzedać na szczycie dzisiaj, to byłoby 24,6%) do poziomu najwyższego w historii


Stomil Sanok - 17% do góry, do poziomu najwyższego od lipca 2007


Azoty Tarnów - 10,3% do góry, do poziomu najwyższego w historii


Do tego CCC poszło w górę o 1,6%, a Zetkama o 8,2%. Mennica za to spadła o 9,4%. Portfel, w którym wszystkie te spółki zajmowałyby tyle samo miejsca zarobiłby w trzy sesje (licząc od otwarcia  14 maja) 8%. WIG w tym czasie urósł o 1,5%.

A do tego "plus Cyfrowy Polsat i Forte, jak się wybiją":

Cyfrowy Polsat - chodziło o wybicie powyżej dotychczasowy poziom rekordowy - 18,61 PLN z lipca 2009. 14 maja kurs doszedł do 18,60 PLN,  15 maja był już na poziomie 19,48 PLN. 16 maja wprawdzie spadł, ale wybicie nastąpiło.

Forte - chodziło o wybicie ponad 16,50 PLN, czyli poziom szczytów z marca 2006, kwietnia 2010 i marca 2013. Czyli o wieloletnią linię oporu. 14 maja było 16,49 PLN. 15 maja nastąpił wystrzał o 10% w górę, do 18,17 PLN, a kolejnego dnia kurs doszedł do 18,50 PLN.


Tu też wybicie nastąpiło. I to jakie ładne - ponad 12% w 3 sesje :)

Sam nie wiem, co o tym myśleć. Może mam intuicję niczym minister ? Może listy z spółkami, które mają ładne wykresy powinienem publikować częściej.

PKB dla humanistów, czyli dlaczego myślimy, że jest recesja

Jak wiemy od wczoraj, Polska wciąż nie jest w recesji. Stawiam sprawę w ten sposób specjalnie, bo w ten minimalny wzrost 0,4% rok do roku i 0,1% kwartał do kwartału chyba nikt już w narodzie nie wierzy, poza wąską grupą ekonomistów. Z punktu widzenia tak zwanego szarego obywatela recesja jest ewidentna i trwa od dobrych kilku miesięcy. Idealnie moim zdaniem ujął to Longterm, w komentarzu pod moim wczorajszym wpisem:

Spora część wyrażających takie wątpliwości może łatwo dojść do wniosku, że GUS oszukuje i ta nasza subiektywna recesja tak naprawdę jest obiektywna i naprawdę istnieje. Wydaje mi się, że ten wyraźny rozjazd między odczuciami "ulicy" a danymi statystycznymi bierze się z tego, że PKB to coś więcej niż tylko zachowania i odczucia gospodarstw domowych. Generalnie części składowe PKB można podzielić na takie, które każdy jest w stanie dość łatwo pojąć i takie, których prawie nikt tak do końca nie rozumie, a ci którzy rozumieją nigdy tego nie wytłumaczą reszcie, bo to jest zbyt zagmatwane.

Do grupy pierwszej należą konsumpcja (nasze wydatki), inwestycje (wydatki firm) i wydatki rządowe (wydatki rządowe ;) ). Moim zdaniem zwykli ludzie oceniając sytuacje gospodarczą patrzą tylko na te trzy części, bo one są najłatwiejsze do uchwycenia w życiu codziennym. Ale w PKB są jeszcze dwie składowe: eksport netto i zmiana zapasów. I to jest prosze państwa kompletny matematyczny odlot. Bo eksport netto to nie jest różnica między eksportem a importem. To jest różnica pomiędzy zmianą eksportu, a zmianą importu. Czyli jeśli na przykład eksport spada, a import spada jeszcze szybciej, to eksport netto rośnie. Czyli w gospodarce nic nie rośnie, ale w PKB coś tam rośnie. A do tego są jeszcze zapasy przedsiębiorstw. To też wchodzi w PKB, chociaż powiem szczerze nie do końca wiem dlaczego. Chociaż tak właściwie do PKB wchodzą nie zapasy, tylko ich zmiany, albo może nawet zmiany zmian. Nie chodzi o zwykłe przyrosty, albo ubytki, tylko o różnice w dynamikach tych przyrostów/ubytków. (bardzo możliwe, że coś tu nakłamałem, gdyż nie zaliczam się do wąskiego grona ludzi, którzy wiedzą to na pewno). Człowiek bez matury z matematyki raczej tego nie złapie w lot.

A teraz eksperyment. Wywalmy z PKB eksport netto i zapasy, zostawmy tylko wydatki rządowe, konsumpcję i inwestycje i sprawdźmy czy będzie to wyglądać tak samo jak oficjalne PKB, czy zupełnie inaczej. PKB okrojone nazwijmy "PKB dla humanistów" czyli PKBdh. Proszę bardzo:


PKB dh za pierwszym kwartał 2013 jeszcze nie ma, bo GUS na razie podał tylko wstępne dane, bez rozbicia na części składowe - zrobi to dopiero za dwa tygodnie. Ale już w 2012 było widać pogłębiającą się różnicę, co świetnie widać na wykresie:

W wersji bez eksportu netto i zapasów polska gospodarka już w czwartym kwartale 2012 notowała spadek o 1,4%, czyli bardzo poważną recesję. Nie sądzę, aby w pierwszym kwartale ten wskaźnik wyskoczył ponad zero. To dlatego jesteśmy tak bardzo przekonani o tym, że przecież tak naprawdę mamy recesję, chociaż GUS jej nie pokazuje.

Zero wzrostu. Czas zacząć go szukać.

Polska gospodarka stanęła w miejscu. Ale nie teraz, tylko kilka miesięcy temu. Pokazał to dzisiaj GUS:


To tabela z komunikatu o zmianie PKB w pierwszym kwartale 2013. Jak widać mieliśmy wzrost o 0,1% w ujęciu kwartał do kwartału (czyli kwartał pierwszy 2013 w stosunku do kwartału czwartego 2012) i wzrost o 0,4% w ujęciu rok do roku (czyli kwartał pierwszy 2013 w stosunku do kwartału pierwszego 2012). To dlaczego tak właściwie piszę nie o tym, co nowe ( dane o kwartale pierwszym), tylko o tym co znane od dawna ( dane o kwartale czwartym) ? Bo te niby znane od dawna też są nowe. I jest to nowość zaskakująca, bo jeszcze 22 dni temu GUS publikował taką tabelkę:


Do dzisiaj było wiadomo, że w czwartym kwartale PKB rosło o 0,1%. Można więc było mówić co najwyżej o poważnym spowolnieniu wzrostu. Trudno było mówić o recesji, albo o tym, że wzrostu nie ma. Bo był. Dzisiaj się okazało, że go jednak nie było.

GUS oczywiście swoim starym zwyczajem nie opublikował żadnej oficjalnej korekty, także w dzisiejszej publikacji mowa jest tylko o danych za pierwszy kwartał. Nie ma ani słowa o tym, że coś się zmieniło w sprawie kwartału czwartego. Ktoś podejrzliwy mógłby uznać, że GUS robi tak specjalnie, żeby ukryć niewygodne fakty o stanie polskiej gospodarki, tzn podać je tak, żeby nikt ich nie zauważył (czy ktoś gdzieś w mediach to zauważył?). Ale z drugiej strony ktoś mniej podejrzliwy może przytomnie zauważyć, że skoro w czwartym kwartale było zero, a w pierwszym jest +0,1%, to znaczy, że się poprawia. I faktycznie tak to wygląda, chociaż trzeba pamiętać, że w trzecim kwartale 2012 (+0,3%) też wyglądało, że już się poprawia po słabym drugim kwartale (+0,1%). Czyli ta poprawa nie jest wcale pewna. Ponadto mamy dwa kwartały obok się ze wzrostem praktycznie zerowym. GUS to zaokrągla do jednego miejsca po przecinku, ale równie dobrze to mogło być -0,04% w Q4 i +0,06% w Q1. Recesja wg standardów światowych to dwa kolejne kwartały z dynamiką kwartał do kwartału poniżej zera. Jak blisko recesji byliśmy ? Bardzo bardzo blisko.

Mimo to, a może własnie dlatego myślę, że można już zaryzykować stwierdzenie, że właśnie mijamy dołek. Chodzi mi bardziej o to, że nie powinno być gorzej, niż o to, że za chwile będzie wyraźniej lepiej. Po efektownym, trwającym rok hamowaniu, teraz pewnie kolejny rok będziemy szorować po dnie (ewentualnie będziemy je udeptywać). Dynamika kredytów dla gospodarstw domowych jest niska, ale lepsza niż pod koniec 2012, dynamika wpływów z VAT w marcu były już lepsze niż w styczniu i lutym, podaż pieniądza od paru miesięcy zaczyna systematycznie rosnąć. Bardzo niska inflacja sprawia, że płace realnie znowu rosną, a emerytury realnie rosną nawet szybciej niż płace. Spadki produkcji przemysłowej nie wyglądają już tak fatalnie jak pod koniec 2012. Oczywiście tym danym nadal można przeciwstawić znacznie więcej takich, które mówią, że jest fatalnie (z bezrobociem na czele), ale ten balans pomiędzy danymi fatalnymi i bardziej neutralnymi powoli się zmienia na lepsze.

O tym, że idzie spore spowolnienie pisałem tu mniej więcej rok temu. Po roku, w dniu w którym GUS publikuje dane pokazujące, że polska gospodarka się zatrzymała, warto rozpocząć poszukiwania sygnałów mówiących o ożywieniu. Oby za rok mówili o nim wszyscy.

Polska właśnie z gracją obeszła bokiem procedurę nadmiernego deficytu

Parę tygodni temu pisałem o tym, że nie da się wydłużyć urlopów macierzyńskich w czasie trwania procedury nadmiernego deficytu. Okazuje się, ze się da. Oznacza to, że polski rząd znalazł sposób na obejście unijnej procedury nadmiernego deficytu - czyli najczęściej używanego przez Brukselę kija na niesforne państwa członkowskie, które nie pilnują dyscypliny finansowej. Zrobimy sztuczkę i będzie wszystko okej, a Bruksela może nam skoczyć.

Zanim przejdę do meritum sztuczki (jestem szczerze zachwycony jej prostotą :) ), krótkie przypomnienie problemu. Jest on zawarty w artykule 112c. ustawy o finansach publicznych i polega na zakazie przyjmowania przez rząd projektów ustaw, które zwiększają wydatki (oczywiście chodzi o sytuację, gdy jesteśmy objęci procedurą nadmiernego deficytu). Tymczasem w uzasadnieniu projektu dotyczącego wydłużenia urlopów macierzyńskich od dawna można przeczytać to:

Mamy więc zderzenie zakazu wzrostu wydatków z planowanym wzrostem wydatków. Czyli w procedurze nadmiernego deficytu nie można wydłużyć urlopów macierzyńskich. Chyba, że się wymyśli sztuczkę. A oto sztuczka:

29 kwietnia minister pracy składa autopoprawkę do projektu ustawy. Autopoprawka zawiera głośny postulat objęcia nowymi przepisami "matek I kwartału", co swoją drogą sprawia, że całe rozwiązanie staje się jeszcze droższe. Ale to nic. Z punktu widzenia finansów w autopoprace kluczowe jest co innego - dopisanie do ustawy nowego artykułu. Chodzi o artykuł 31, a konkretnie o jego podpunkt czwarty:


Tadaaaam !! W tym momencie ta ustawa nie powoduje wzrostu wydatków, bo ma w swojej treści "zaszyty" bezpiecznik, który może przybierać dowolną wielkość finansową ! Proste oddelegowanie do rozporządzenia, którego jeszcze nie ma. Jak wydamy miliard, to premier trzaśnie rozporządzenie o miliardzie, a jak 3 miliardy, to premier wyda rozporządzenie o trzech miliardach. I wszystko gra, dalej nie ma wzrostu wydatków :) Genialne :)

Moim zdaniem to jest na tyle plastyczne, wygodne i uniwersalne rozwiązanie, że teraz można je dodawać do każdego projektu ustawy. Jednym słowem Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej znalazło sposób na obejście procedury nadmiernego deficytu. Po prostu w ustawie, która zwiększa wydatki zapisujemy, że to nic, bo zmniejszymy jakieś inne wydatki. Nie wiemy jakie i kiedy, ale zmniejszymy, więc per saldo, możesz się droga Brukselo, odczepić.

Jeśli chodzi o ciąg dalszy to po pierwsze wydaje mi się, że tę sztuczkę to w ogóle będzie można potem pozostawić martwą na papierze. Ustawa o finansach publicznych zakazuje tylko przyjmowania określonych projektów ustaw. Nie ma nic o późniejszym kontrolowaniu, albo wycofywaniu - istotny jest stan w momencie przyjmowania projektu ustawy. Projekt ustawy nie zwiększa wydatków - jest okej - a jak potem się okaże, że jednak zwiększył, to nie wiem, czy ktoś będzie z tego tytułu wyciągał jakieś konsekwencje. Ale to tylko moje luźne przypuszczenie, nie oparte na niczym.

Jeśli jednak premier postanowi pilnować wydatków i weźmie się za wskazywanie rozporządzeniem "pozostałych wydatków w innych jednostkach sektora finansów publicznych", które trzeba ograniczyć, albo zablokować, to bardzo jestem ciekaw, które to będą wydatki, jak duże i w ilu miejscach zrobi się w związku z tym zamieszanie. To może być bardzo ciekawe rozporządzenie.

Dzień zwycięstwa finansowego: 5 mld PLN oszczędności w budżecie w 5 lat



Polska dziś pierwszy raz w historii sprzedała obligacje za które będzie musiała płacić odsetki w wysokości tylko 2,5% rocznie. Na skutek tego, co się w ciągu ostatniego roku wydarzyło na rynkach finansowych polski budżet zaoszczędzi przez pięć następnych lat po miliardzie złotych rocznie. Chodzi o oszczędności tylko na obligacjach pięcioletnich, bo takie dziś sprzedano. Pomijam tu podobne oszczędności na obligacjach dziesięcioletnich. Skąd ten miliard ?

Polski rząd, jak każdy inny na świecie emituje obligacje i robi to w seriach. Sprzedaje jakąś serię przez kilka miesięcy, a potem rozpoczyna nową serię, która może być sprzedawana już na innych warunkach. Najważniejszym elementem każdej serii obligacji jest oczywiście jej oprocentowanie (zwane także kuponem). I od razu podkreślam, że nie chodzi o rentowność obligacji, o której ostatnio co chwilę słyszymy, że jest rekordowo niska. Rentowność to relacja bieżącej ceny obligacji na giełdzie w stosunku do tego ile się za tą obligacje dostanie na końcu przy wykupie. Czyli rentowność jest kluczowa dla inwestorów na rynku i może się na tym rynku zmieniać co chwilę wraz z każdą zmianą ceny. Ale oprocentowanie jest stałe. Czyli rynek sobie tym handluje codziennie, natomiast emitent, czyli rząd wypłaca posiadaczom obligacji odsetki – raz w roku, raz na kwartał, modele są różne – kluczowe jest to, że te odsetki są stałe. Czyli z punktu widzenia rządu rentowność na rynku może być powodem do dumy, ale nie wpływa na koszt obsługi długu (choć to nie do końca prawda, ale zaraz do tego dojdziemy). Koszt obsługi długu jest zapisany w oprocentowaniu obligacji. Im niższe oprocentowanie, tym niższy koszt obsługi długu, czyli tym większe oszczędności w budżecie państwa.

Jeśli chodzi o kolejne serie obligacji pięcioletnich, to w ciągu kilku ostatnich lat wyglądało to u nas tak:

- obligacja PS0414 – czyli pięcioletnia, która rząd wykupi w kwietniu 2014. Była sprzedawana pomiędzy październikiem 2008 a listopadem 2009, czyli ponad rok. Niezwykle długo. Było aż 18 przetargów. Sprzedano jej łącznie za 29,6 mld PLN. I najważniejsze: oprocentowanie to 5,75% rocznie. Trzeba pamiętać, że to był okres bankructwa Lehman Brothers, szczyt kryzysu finansowego na świecie. Rząd miał ewidentnie lekki problem ze sprzedażą tej serii

- obligacja PS1016 – czyli do wykupu w październiku 2016. Sprzedawana na 7 przetargach pomiędzy październikiem 2011 a kwietniem 2012. Pozyskano łącznie 23,5 mld PLN. Oprocentowanie: 4,75%. Czasy już zdecydowanie spokojniejsze, wystarczyło już tylko 7 przetargów, a nie 18, ale oprocentowanie nadal wysokie.

- obligacja PS0417 – wykup w kwietniu 2017, 6 przetargów pomiędzy majem a październikiem 2012, pozyskano 20,1 mld PLN, oprocentowanie: nadal 4,75%

- obligacja PS0418 – wykup w kwietniu 2018, 5 przetargów pomiędzy listopadem 2012 a kwietniem 2013. Tylko 5 przetargów, ale pozyskano aż 32,4 mld PLN, a oprocentowanie to już tylko 3,75%.

- no i dzisiaj pierwszy przetarg obligacji PS0718 – wykup w lipcu 2018, pozyskano na razie 6,5 mld PLN, ale kluczowe jest oprocentowanie: 2,5%.

Załóżmy, że rząd na kolejnych przetargach dostanie za te nowe obligacje 30 mld PLN, czyli mniej więcej tyle samo, co za poprzednią serię. 2,5% od 30 miliardów to 750 mln PLN. Tyle odsetek rocznie trzeba będzie płacić co roku, aż do 2018. Ale gdyby oprocentowanie nadal było na poziomie 3,75%, to roczne odsetki wynosiłyby 1,125 mld PLN – o 375 mln PLN więcej. Gdyby oprocentowanie było na poziomie takim jak jeszcze rok temu, czyli 4,75%, to koszt roczny odsetek wynosiłby 1,425 mld PLN, czyli o 675 mln PLN więcej.

Jesteśmy więc od strony budżetu do przodu o 675 mln PLN. A do tego jeszcze korzyść ze zmniejszenia oprocentowania tej poprzedniej serii (3,75%) sprzedawanej jeszcze miesiąc temu, w stosunku do jeszcze wcześniejszej, sprzedawanej rok temu (4,75%) – to dokładnie 324,45 mln PLN. Łącznie spadek oprocentowania w ciągu ostatniego roku dał nam więc 999,45 mln PLN oszczędności. Tylko na obligacjach pięcioletnich i przy założeniu, że z nowej serii będzie 30 mld PLN.

Kluczowe w tym wszystkim jest to, że te dzisiejsze rekordowo niskie 2,5% nie zmieni się do 2018 roku. Nawet jak sprawdzą się ponure prognozy pesymistów, będą nie wiadomo jakie krachy, odpływy kapitału, rentowność obligacji na rynku urośnie z powrotem z 3% do 6%, to za te pięciolatki ciągle płacimy tylko 2,5%, bo to oprocentowanie stałe.

Aha, a skąd się tak właściwie bierze te oprocentowanie ? Ustala je minister finansów i na upartego może je brać z sufitu, ale oczywiście aby obligacje dobrze sprzedać i żyć w zgodzie z rynkiem musi brać pod uwagę to, co się na tym rynku dzieje. Tu dochodzimy do tego, że rentowność obligacji, która zwykle jest istotna tylko dla rynku, a dla rządu mniej istotna, raz na jakiś czas jest też jednak istotna dla rządu J Minister finansów ustalając oprocentowanie nowej serii obligacji ustawia je zawsze blisko bieżącej rentowności na rynku. Czyli gdyby rentowność obligacji 5letnich na rynku wynosiła dziś 6%, a nie 2,55%, to nowa seria z oprocentowaniem 2,5% byłaby przyjmowana pukaniem się w czoło i zapewne nikt by jej nie kupił. Inaczej mówiąc rząd dziś skorzystał z tego, co się dzieje na rynku i zapewnił sobie parę miliardów oszczędności na najbliższe lata.

Swoją drogą ostatnia seria obligacji dziesięcioletnich – do wykupu w październiku 2023 – ma oprocentowanie 4%. A rentowność 10latek na rynku to już tylko 3,08%. Możliwe, że zbliża się czas nowej serii z oprocentowaniem 3%. Trzeba kuć żelazo póki gorące. 


P.S.: kompletnie nie rozumiem dlaczego nikt z rządu nie zrobił o tym konferencji prasowej. Miliard oszczędności rocznie do 2018, czyli można machać przed oczami kwotą łączną 5 mld PLN. Ostatnie dni pokazują, że media chętnie robią aferę nawet w przypadku kwoty 80 mln EUR, tu mamy kwotę 15 razy większą. Jak byłbym rządem, to bym się tym chwalił. To nic, że to nie rządu zasługa, tylko efekt uboczny sytuacji na rynkach światowych, 5 mld to zawsze 5 mld. 

Pędzikiem ku ryzyku, czyli nie jest łatwo być bankiem



Rok 2013, Polska. Jestem bankiem. Gospodarka zmierza w stronę recesji, firmy nie chcą inwestować, więc nie biorą kredytów, ludzie nie kupują mieszkań tak jak 6 lat temu. Zarabia się coraz trudniej. Ale rząd i KNF starając się ożywić gospodarkę postanawiają poluzować warunki na jakich mogę udzielać kredytów. Po kilku latach przerwy znów mogę pożyczać nawet tym, którzy wg reguł obowiązujących do niedawna nie mieli żadnej zdolności kredytowej. Robi się ciekawie.

Ludzi, którzy potrzebują pieniędzy tak bardzo, że do niedawna pożyczali je w szarej strefie na ponad 100% rocznie najlepiej skusić tym, że będzie łatwo, szybko i bezboleśnie. Jednym słowem „pędzikiem”. I spokojnie dowalam im 21% rocznie.


To nic że inflacja to tylko 1%, bo 21% to przecież prawie jak za darmo dla kogoś, kto przed chwilą zadłużał się w Providencie na 140% rocznie. Tylko, czy te wszystkie ofiary losu potem to wszystko pospłacają ?

Jak pożyczę na rynku 100 mln na 4% rocznie, a potem udostępnie to klientom w pożyczkach na 21% rocznie, to za rok powinienem mieć jakieś 117 mln. Ale tylko jeśli wszyscy spłacą. Jak co dziesiąty klient nie spłaci to zniknie mi 10 mln. Czyli będzie na koniec roku nie 117 mln tylko 107 mln. Ciągle chyba nieźle. Pomysł zrobi się bez sensu, jak przepadnie mi 17% pożyczek. Bo wtedy znika jakikolwiek zysk. No i kurczę jest ryzyko, bo wg danych na koniec lutego w kategorii „kredyty inne konsumpcyjne” (inne niż ratalne i samochodowe) odsetek tych, które przepadły to 18,76%. To jak tutaj mi też tyle przepadnie, to trzeba będzie dopłacać do interesu. No chyba, że te nie spłacone sprzedam za ćwierć ceny sępom z firm windykacyjnych zarabiającym w e-sądzie. Albo ci, co mi odpadną przestaną płacić dopiero za pół roku, a pierwszch sześć rat jeszcze jakoś z siebie wycisną. Tak czy inaczej będzie gdzieś na styk. Ledwo, ledwo. Emocje do ostatniej minuty meczu.

Wiem, wiem, mógłbym to wszystko włożyć na 3,2% w obligacje Rostowskiego i iść spać. Ale przecież jestem jeszcze młody, nie chcę spać i potrzebuję w życiu ryzyka. Poza tym w obligacjach mam już tyle, że już nie mogę na to patrzeć. Nie jest łatwo być bankiem w środowisku recesyjnym. Ale nie ma co narzekać. Czas na trochę adrenaliny. Ruszamy się, ruszamy, nie śpimy, polski ryneczku !